Krzysztof Wieszczek: Poprawiamy życiówkę ale..
Niedziela 18 czerwca była bardzo fajną niedzielą. Nie dość, że odwiedziłem moje rodzinne miasto, mamę, tatę, przyjaciół to jeszcze poprawiłem swoją życiówkę na dystansie 1/4 Ironmana. Zawody Garmin Iron Triathlon w Elblągu są jednymi z najlepiej zorganizowanych w Polsce, pogoda dopisała, kibice również. Jednym słowem – idealne warunki, żeby pływać, jechać, biegać.
Po ostatnich trudnych doświadczeniach (więcej tutaj: Lekcja pokory ) postanowiłem nie pozostawiać niczego przypadkowi. Zadbałem o uzupełnienie diety – dołożyłem witaminy i białka BCAA, łyknąłem preparat magnezowy – aby uniknąć skurczy i przygotowałem żele energetyczne na trasę. I opłaciło się! Nic się nie skurczało, nie było żadnych kryzysów energetycznych.
Jak zapewne wiecie (a tym co nie wiedzą zaraz powiem) zawody triathlonowe zaczynają się od pływania. W wypadku 1/4 Ironmana dystans do pokonania to 950 metrów. W Kanale Elbląskim w tym przypadku.
I było to najlepsze pływanie jakie mi się dotąd przydarzyło – odpowiednio rozłożyłem siły, płynąłem równo i jak na mnie szybko. Do tego bardzo dobrze nawigowałem – a trzeba Wam wiedzieć, że w ciemnej wodzie, wśród setek płynących za, przed i obok dobra nawigacja to klucz do sukcesu. No i nauczyłem się lepiej wykorzystywać moją nową piankę Sailfish. Czas? 20 i pól minuty. 5 minut szybciej niż rok temu podczas mojej pierwszej „ćwiartki” w Elblągu. Moja Pani Trener od pływania z Kuźni Triathlonu była prawie zadowolona… Hej Magda! Obiecuję na następnych zawodach złamanie 20 minut!
Po pływaniu szybka zmiana i przesiadamy się na rower – 45 km. Trasa szybka, z dobrym asfaltem, ale i tak parę osób pogubiło łańcuchy czy złapało kapcia. Na szczęście moja KONA od AIRBIKE jest nie tylko lekka, ale też wytrzymała i niezawodna. Jazda na rowerze poszła gładko i bez zakłóceń. Efekt? W półtorej godziny zameldowałem się w strefie zmian.
No i niestety podczas zmiany popełniłem jeden błąd, który zauważyłem dopiero po trzech kilometrach biegu. A właściwie popełniłem go dzień przed zawodami, kiedy się pakowałem. Wziąłem nie te skarpetki co trzeba… Brzmi głupio? Nie te skarpetki – cóż to za problem? Okazało sie, że pod wpływem wody, potu, gorąca i pedałowania w plastikowych butach rowerowych obtarły mi pięty i kostki. No i od trzeciego kilometra – a do pokonania jest ponad 10.5 – zaczęło boleć. Najpierw jakby w bucie był kamyk. Ale z każdym krokiem ból rósł i kamyk zaczął zmieniać się w rozżarzony węgielek. A ja zamiast przyśpieszać – a taki był plan, żeby biec coraz szybciej od trzeciego kilometra – zacząłem walczyć, żeby nie zwalniać. A na ostatniej pętli (2.65km) żeby nie zejść z trasy. I to był ciekawy moment – taka walka z samym sobą. I coś nowego dla mnie, bo nie walczyłem ze zmęczeniem tylko z bólem, że tak powiem „z zewnątrz”. Udało się na tyle, że dobiegłem do mety. A trasę (niezmienioną od zeszłorocznych zawodów) pokonałem w identycznym czasie jak w lipcu 2016: 54 minuty i 15 sekund. Wtedy był to dla mnie sukces, teraz przeważał niedosyt…
Tak to było i tak się skończyło, dwie godziny i 50 minut, masa endorfin, nowych doświadczeń i trochę niepotrzebnego bólu oraz straconych minut na biegu. Czyli sukces, ale z małym ale… Będzie co poprawiać na następnych zawodach 16 lipca w Płocku!
https://youtu.be/mpi45UJQMmk